Po Wygnaniu

1. Cisza przed burzą Wchodząc na spektakl „Po wygnaniu” widzowie mijają duże drzewo, tonące w gęstwinie zielonych liści. Spod gałęzi wyłania się czarno-biała projekcja, na której widać mrugające oczy Jerzego Treli – o przedstawieniu w reż. Tomasza Cyza, w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie, pisze Justyna Wota z Nowej Siy Krytycznej Obraz ten można utożsamić […]

1. Cisza przed burzą

Wchodząc na spektakl „Po wygnaniu” widzowie mijają duże drzewo, tonące w gęstwinie zielonych liści. Spod gałęzi wyłania się czarno-biała projekcja, na której widać mrugające oczy Jerzego Treli – o przedstawieniu w reż. Tomasza Cyza, w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie, pisze Justyna Wota z Nowej Siy Krytycznej

Obraz ten można utożsamić ze wzrokiem Stworzyciela, oglądającego przybyłych do raju. Tytuł spektaklu sugeruje, że szczęśliwe czasy Edenu minęły bezpowrotnie. Celem odwiedzin nie jest rozpacz nad utraconym rajem, a podsumowanie i wychwycenie sensu przeżytych doświadczeń.

Tomasz Cyz wybrał te wiersze Czesława Miłosza, które odnoszą się do przeszłości, rekonstruują minione wydarzenia i reasumują potok myśli poety. Jednak przede wszystkim twórcy analizują rzeczywistość poprzez zawarty w utworach pejzaż refleksji i emocji. Aktorzy próbują zdefiniować otaczającą rzeczywistość przez wnikliwą obserwację otoczenia. Zajmują fotele teatralne ustawione przed publicznością, z ciekawością zaglądają przez okna sali na krakowską ulicę, przy której mieści się Teatr Nowy Proxima. Jednocześnie próbują konstruować własny fragment świata, na co zwraca uwagę Aldona Grochal bawiąc się kostką Rubika. Podejmowane w spektaklu działania ciągle kończą się porażką. Aktorka przez dłuższy czas stara się ułożyć sześcian zgodnie z kolorami, ale każda próba kończy się niepowodzeniem. W końcu poddaje się i demontuje kostkę, bezradnie strącając na podłogę elementy. Wyjęta zza pianina suknia ślubna pojawia się tylko jako marzenie, aktorka przykłada ją do siebie, ale nie może włożyć.

W żmudnej próbie stworzenia nowego świata istotne są wiersze Miłosza o miłości. Relacje wpisują się w tożsamość człowieka, ale stanowią też czynnik napędzający jego wzloty i upadki. W jednej ze scen kochankowie (Iwona Brudner i Michał Surówka), ustawieni są bardzo blisko siebie, poruszają się w rytm tanga, ale nie mogą się dotknąć. Natalia Hodurek wciela się w pozbawioną skrupułów uwodzicielkę, która kokietuje „zajętego” mężczyznę – Wojciecha Skibińskiego. Romans nie może zakończyć się szczęśliwie – kobieta rozbija relację i z zimną krwią porzuca kochanka. W świecie przedstawionym na scenie uczucia, pragnienia i fantazje są kolażem ulotnych momentów. Dla wybranych przez Cyza utworów wspólnym tematem jest nieuchwytności chwili, bezradności wobec niewyrażalności minionych doświadczeń.

Na inscenizację wierszy Miłosza wpłynęły inspiracje filmem „Tango” Zbigniewa Rybczyńskiego i dramatem Petera Handkego „Godzina, w której nic nie wiedzieliśmy o sobie nawzajem”. W obydwu dziełach uwaga odbiorcy zwrócona jest na – codzienne lub wyjątkowe wydarzenia, które rozgrywają się w milczeniu. Obserwacja czynności pozbawionych brzmień pozwala wnikliwie przyjrzeć się relacjom bohaterów. Napięcie między postaciami tworzą działania rozgrywane w zupełnej obojętności wobec otoczenia. W „Tangu” to właśnie czynności podejmowane przez wyizolowanych, pozbawionych wzajemnego kontaktu bohaterów określają tożsamość postaci. U Cyza dzieła Miłosza są katalizatorami poszczególnych sytuacji, które stwarzają okazję do chwilowego kontaktu. Jednak zrodzone z krótkotrwałych uniesień więzi nie zmienią statusu aktorów jako odrębnie funkcjonujących jednostek.

Mimo że tekst przedstawienia skonstruowany został z wierszy, forma spektaklu nie jest fragmentaryczna. Spójnie poprowadzona narracja wynika z potraktowania emocji zawartych w utworach Miłosza jako impulsów uruchamiających kolejne monologi. Poszczególne wiersze pojawiają się naturalnie i płynnie, a ich siła objawia się dzięki stonowanej grze aktorów. Fragmenty muzyczne (Paweł Mykietyn) – odtworzone z nagrania i wykonywane na żywo, swobodnie rodzą się z wytworzonej atmosfery. Nie są aranżacjami utworów poety uzupełniającymi strukturę przedstawienia, ale odgrywają ważną rolę w budowaniu scenicznej wypowiedzi. Ten wyjątkowy klimat pozwala skupić się na emocjach zawartych w poezji, a nie tylko usłyszeć interpretacje jego dzieł Miłosza.

Niezwykle poruszającym momentem było wykonanie utworu „To” przez Paulinę Puślednik. Przesłanie poety związane z nieuchronnym przemijaniem aktorka mówi nad obrysem własnego ciała, przypominającego ślady zwłok z miejsca zbrodni. Na uwagę zasługuje również interpretacja „Orfeusza i Eurydyki” zaprezentowana przez Wojciecha Skibińskiego i Iwonę Budner, podkreślająca utworzoną w wierszu plastyczną wizję rozgrywanych zdarzeń. Wyróżnienie malowanych słowem pejzaży najpełniej oddaje ostatnia scena, w której aktorzy po raz pierwszy gromadzą się i odpoczywają w cieniu drzewa. Na ich twarze padają delikatne smugi żółtego światła, przypominające zachodzące słońce. W tle sceny odtworzony jest z nagrania wiersz „Po wygnaniu” w wykonaniu Jerzego Treli. Aktorzy z zamkniętymi oczami słuchają deszczu uderzającego o liście drzewa, rozkoszują się chwilą zawieszenia. Przeładowanie paraliżującą niepewnością dotyczącą przeszłości i przyszłości łagodzi chwila ciszy. Spokój zawarty w wersecie przywołanego utworu Miłosza: „Jakakolwiek jest boleść, będzie więcej boleści” najpełniej oddaje atmosferę końcowej sceny. To delektowanie się ciszą przed kolejną w życiu burzą.

„Po wygnaniu” Justyna Wota

2.   Sypka biała nitka

I bawią się tak słowa Miłosza przez godzinę, może trochę dłużej. Tak jak mówi się o czymś – tak one bawią się o miłości, o wielu jej, w ostatecznym rachunku nigdy jedynie pastelowych, ciepluchnych wcieleniach.

Edward Thomas

Dzień po Festiwalu Miłosza, kiedy na dnie Krakowa zamilkły już wszystkie sympozja, trzeba było spiralnymi schodami wspiąć się powoli na ostatnie piętro stuletniej kamienicy przy ul. Krakowskiej 41. Trochę dziwne, a może właśnie zupełnie naturalne – z każdym stopniem stawało się jakby ciszej, albo raczej czyściej, tak, czyściej stawało się wśród brzmień, choć przecież mówiło się nie mniej niż na ulicy. Przypomniał się epilog starej filmowej opowieści Wojciecha Marczewskiego „Ucieczka z kina Wolność” – ludzie zamarli na dachach, trochę mgły sennej, wielka ulga ciszy wysoko nad nielotnym buczeniem w dole. I dało się wyczuć, że seans „Po wygnaniu” – przez Tomasza Cyza na finał festiwalu Miłosza ułożony z tekstów Miłosza – już trwa, że zaczął się od tego powolnego marszu po spiralnych kamieniach. A moment później – szukanie swego krzesła na widowni i przez ogromne, niezasłonięte okna z tyłu sceny Teatru Nowego Proxima długie patrzenie na krajobraz dachów miasta po drugiej stronie Krakowskiej, na ten nieruchomy, geometryczny spokój aż po horyzont. Pomiędzy oknami a widownią – prawi nic.

W wiekowych, teatralnych fotelach nie z teraźniejszej epoki, których już chyba na żadnej widowni się nie spotka, w fotelach z solidnego, ciemnego drewna, obitych bordowym, spłowiałym pluszem i trzaskających sucho, pamiętliwie, kiedy z nich wstać – doskonale nieruchomi aktorzy, cali w czerniach i szarościach. Dojrzały Pan (Wojciech Skibiński), Młodzieniec (Michał Surówka), Dziewczyna (Natalia Hodurek), Pani O Nagich Nogach (Paulina Puślednik), Pierwsza Dojrzała Kobieta (Iwona Budner), Druga Dojrzała Kobieta (Aldona Grochal). Tak ich nazywam, bezimiennymi imionami, bo tutaj nie ma, nie będzie postaci, stamtąd, z dołu, z dna, z ulicy wyjętych, ani konkretnych losów, ani fabuły, ani kulminacji. Nie będzie opowieści, którą streścić można, punktując jej przesłanie, morał, naukę. Będzie tylko seans słów Miłosza, bawiących się sobą i z sobą nad beczącym dnem, na wysokości spokojnych dachów miasta. Oni więc. One – sześć widm o imionach bezimiennych. W programie stoi jeszcze napisane: Jerzy Trela. Lecz jego nie ma. Została tylko wyświetlana na ścianie ogromna podobizna jego twarzy, znikająca, by po chwili znów się pojawić. Na samym końcu, po godzinie, wybrzmi głos Treli, a w głosie – słowa Miłosza, jedna z wielu Miłosza intonacji pożegnania, ale to na końcu. Teraz jest cisza. Długie, cierpliwe czekanie znieruchomiałych widm na chwilę, kiedy będzie można czysto ruszyć ręką, głową, i czysto powiedzieć pierwsze słowo, biorąc z parapetu jedną z marniejących drobin, albo tylko dotykając którąś z nich, albo budząc białą suknię, leżącą na pianinie z boku sceny, albo ożywiając stojącą przy pianinie gitarę.

Te drobiny na parapetach – żałośnie ich mało. Lecz nie trzeba więcej. Do odpominania niegdysiejszych smaków wystarczy mało, choćby ciastko maczane w herbacie. Zatem – cymbałki dziecięce. Pani O Nagich Nogach wystuka z nich pałeczkami kilka dźwięków – początek lub koniec sunącej skądś muzycznej frazy Pawła Mykietyna. Niska szklanka z resztką koniaku na dnie. Niczym szklany instrumentalista, który na krakowskim Rynku, krążąc palcami po krawędziach w różnym stopniu napełnionych kieliszków, wygrywa całe uwertury – Pierwsza Dojrzała Kobieta, pozwalając Miłosza słowom o nieuchronnym wystyganiu dotyku bawić się, dobędzie ze szklanki z koniakiem ciemny refren, przeznaczony dla Dojrzałego Pana, który chyba jeszcze ufa, że koniec można odwlec. Nie można. Kostka Rubika. Dziewczyna będzie ją układać, marząc o czymś nie w pełni pensjonarskim. Stadko ptaszków z papieru w pocieszających kolorach, stadko japońskich żurawi, co zwiastują rychłe nadejście szczęścia w życiu. Widma, każde w swojej chwili nadziei skazanej na fiasko, będą się im przyglądać z ukrywaną chciwością. Dziewczyna, grająca na pianinie, i grający na gitarze Dojrzały Pan, przez moment towarzyszyć będą Mykietynowi. Później, albo trochę wcześniej, kiedy Druga Dojrzała Kobieta przyłoży do ciała białą suknię, Dojrzały Pan powie dla niej, do niej, „Orfeusza i Eurydykę”, pozwoli bawić się tym czarnym, doskonałym słowom Miłosza, które przyszły do niego po śmierci kobiety najbliższej. Korale. Pęknie nitka w palcach któregoś widma, rozsypią się groszki, na amen, nieodwracalnie. Wreszcie to, co jest ulotne prawie doskonale – kikut białej kredy. Pani O Nagich Nogach położy się i niespiesznie obrysuje swe ciało kredą. I tylko to zostanie po niej – sypka biała nitka na ziemi. A wcześniej, bądź może później trochę, pozwoli igrać słowom wiersza „TO”, słowom, co próbują złowić sedno, dotąd omijane. Czy da się o istocie powiedzieć coś więcej niż jedynie tautologię: to jest to?
TO jest podobne do myśli bezdomnego,
kiedy idzie po mroźnym, obcym mieście.
I podobne do chwili, kiedy osaczony Żyd
widzi zbliżające się ciężkie kaski niemieckich żandarmów.
TO jest jak kiedy syn króla wybiera się na miasto
i widzi świat prawdziwy: nędzę, chorobę, starzenie się i śmierć.
TO może też być porównane do nieruchomej twarzy kogoś,
kto pojął, że został opuszczony na zawsze.
Albo do słów lekarza o nie dającym się odwrócić wyroku.
Ponieważ TO oznacza natknięcie się na kamienny mur,
i zrozumienie, że ten mur nie ustąpi żadnym naszym błaganiom.
Czymże są te frazy jak nie doklejaniem do liter „TO” iście teatralnych obrazów, scen czystych, zrobionych ze słów dobranych bezbłędnie? Czymże są, jeśli nie tańcem metafor, które można na scenie ucieleśnić? Owszem, można. Lecz można też – jak Cyz – tańczącym, bawiącym się słowom pozwolić pląsać i igrać samodzielnie, w pustce wysoko nad bełkotliwym dnem, przy dyskretnej, taktownej pomocy spokojnych dachów miasta za oknami, papierowych żurawi, nitki korali, kawałka białej kredy, szklanki z resztką koniaku, cymbałków dziecięcych, kostki Rubika, pianina, gitary, białej sukni, podobizny starej twarzy na ścianie i sześciu widm o bezimiennych imionach.

I bawią się tak słowa Miłosza przez godzinę, może trochę dłużej. Tak jak mówi się o czymś – tak one bawią się o miłości, o wielu jej, w ostatecznym rachunku nigdy jedynie pastelowych, ciepluchnych wcieleniach. Bawią się o wystygających namiętnościach, parciejącym dotyku, nieuchronnych niespełnieniach, utratach, których nie dało się powstrzymać. Bawią się o ciemności. A kiedy skończy się doskonale czysty, doskonale ciemny pląs, trzeba po spiralnych kamieniach wrócić na dół. Tak. Tego jednak nie warto opisywać.

Paweł Głowacki